Lesotho – Afrykańskie królestwo ludzi w kocach
O 19.00 docieramy na przejście graniczne prowadzące do stolicy Lesotho Maseru. W kolejce przed nami kobieta otulona kocem, która na plecach niesie swoje kilkumiesięczne dziecko. Moja obawa, że maluch może się udusić na pewno jest bezpodstawna, w końcu to jest metoda stosowana od wieków. Odprawa paszportowa się przedłuża, to specyfika wszystkich przejść granicznych w Afryce. Celnicy z poważna miną każą wypełniać kolejne papiery, zaś wielkość pieczątek w paszporcie to minimum 2 pełne strony. Znudzone dziecko płacze pod kocem, my zaś obserwujemy najbardziej pierwotną kołysankę świata. Lekkie podtupywanie połączone z ruchem bioder to metoda na uciszenie płaczącego malucha. Dla nas to pierwszy kontakt z kocem – narodowym strojem Lesotho, który jest symbolem tego państwa.
Zrobiło już się całkowicie ciemno. W tej części Afryki nie powinno się prowadzić samochodu o zmroku, zbyt duże ryzyko spotkania z nieoświetlonym samochodem lub dzikimi zwierzętami. Z duszą na ramieniu dojeżdżamy do hotelu z którego podobno jest widok na całe miasto. Sprawdzimy rano, w końcu ten kraj nazywany jest afrykańską Szwajcarią i jako jedyny na świecie jest położony w całości na wysokości powyżej 1000 m n.p.m.Wjeżdżając do Lesotho przejechaliśmy Góry Smocze, w części środkowej podróżujemy po płaskich terenach i czasem zapominamy, że równina ta leży na wysokości większej, niż każdy z polskich górskich kurortów.
Jest zima ale jeszcze nie spadł śnieg, dominującym kolorem jest beżowy i wszędzie ściga nas przeszywający, zimny wiatr. Mężczyźni w różnym wieku wypasają swoje stada krów, kóz i owiec. Są wysocy, wyprostowani dla mnie po prostu piękni i oczywiście ubrani w koce. Są one grube i ciepłe, mężczyźni noszą je spięte z boku na ramieniu, wariant kobiecy jest bardziej kolorowy i zarzucony na ramiona, tak jak u nas babcie noszą chusty.Ludzi w kocach spotykamy przez całą podróż. W Polsce w ten sposób „nosimy” koce tylko na kanapie przed kominkiem, nigdzie na świecie nie widziałam ludzi ubranych w nie poza domem.
Zabudowa jest skromna i prosta. Widać tradycyjne okrągłe domki, z trzciną na dachu, których ściany są uszczelniane krowim łajnem. Wokół nich powstają już nowe nieładne prostokątne budynki, wyglądem przypominające nasze baraki tylko, że ściany mają z cegły, a nie blachy. Zabudowa jest biedna, woda czerpana jest z przydomowych studni, zaś ilość prania jaka wisi na sznurkach pokazuje jak wiele osób mieszka w tych małych domkach. Mnie najbardziej fascynuje historia tego malutkiego kraju. Jakim cudem przetrwał jako niezależne państwo? Przecież o te tereny przez wieki walczyli Brytyjczycy, biali farmerzy – Burowie, waleczni Zulusi. To król Moszesz najbardziej waleczny król tego górskiego narodu zagwarantował utrzymanie niepodległości. Jako pierwszy połączył lokalne plemiona gwarantując schronienie ludów wypędzonym ze swoich ziem przez Burow, Brytyjczyków i Zulusów. Najgorsze ataki przetrwał z majestatycznej górskiej twierdzy Thaba Bosiu w której dzisiaj znajduje się jego grób. obecny król to jego syn.
Aby lepiej zrozumieć historie tych ziem zwiedzamy malutkie muzeum w miejscowości Morija. Tutaj po raz pierwszy spotykamy symbol kraju, który znajduje się nawet na tablicach rejestracyjnych – tradycyjna czapeczka z trzciny, która jest nawet na tablicach rejestracyjnych tego państwa. Jej zadanie jest ochrona przed deszczem, koncepcja podobna do tych znanych nam z Wietnamu tylko są one bardziej spiczaste gdyż według wierzenia przypominają kształtem jeden ze szczytów Gór Smoczych. W odróżnieniu do koców jest ona jednak obecnie raczej pamiątka dla turystów niż noszonym przez mieszkańców nakryciem głowy.
Lesotho Sun hotel – kasyno w stolicy kraju Maseru jest kontrastem dla prostych, surowych górskich terenów. Spędzamy tutaj noc akurat w sobotę i mamy okazje zobaczyć jak bawią się bogaci Basotanczycy ( tak właśnie nazywają się mieszkańcy Lesotho). W części z kasynem czujemy się jak w chińskiej stolicy hazardu Makau. Prawie wszystkie automaty i stoły są okupowane przez Azjatów. Basotanczycy oraz mieszkańcy RPA, którzy tez przyjeżdżają tutaj na weekend okupują bufet i bar. Kobiety to szczyt afrykańskiego seksapilu. Rozmiary > 46 plus są podkreślone opiętymi legginsami, jeansami i kusymi koszulkami do tego wysokie szpilki. Pośladki są ta częścią ciała, która najbardziej przykuwa uwagę ale są one połączone z pięknymi posagowymi twarzami. W barze grupa muzyków występująca na żywo my zaś jesteśmy zafascynowani muzykalnością mieszkańców. Spontanicznie wszyscy wstają tańczą w rytm muzyki, zarówno 20, jak i 80 -latkowie. My jesteśmy tutaj jedynymi białymi i brakuje nam odwagi aby się z nimi równać…staramy się chociaż rytmicznie kiwać głowami. Nigdzie na świecie nie widziałam tak pięknie ruszających się zwykłych mieszkańców. Mieszkańcy Afryki maja to naprawdę w genach…
W Zambii kilka dni później ze spotkanymi Amerykanami i Australijczykami rozmawiamy o miejscach, które każdy z nas już odwiedził w Afryce. Odpowiadamy, że byliśmy w Lesotho, „To miasto w RPA?” pytają.
Lesotho to państwo o istnieniu którego wie mało kto, mało kto tam również dojeżdża. Dla nas było to jedno z większym niespodzianek podróży po Afryce. Polaczenie Gór Smoczych wpisanych na listę Unesco z dumnymi pięknymi mieszkańcami jest jednym z ciekawszych wspomnień naszej podróży po Afryce.